niedziela, 27 kwietnia 2014

Spotkanie w realu


Od dłuższego czasu z tapety nie znikają u nas zwierzęta.

Domowe, egzotyczne, wodne, wszelkiej maści i rodzaju. Odkąd Jula zaczęła naśladować ich odgłosy (i to im dziwniejsze tym lepiej)  nie ma dnia bez kart, książeczek, duplo, czy nawet aplikacji, gdzie główną rolę odgrywają zwierzaki. Pomysłów na zabawy z tym tematem wiele, zasługują na oddzielne wpisy, ale nie o tym dzisiaj.

Dziś o wycieczce. Z wypiekami na twarzy opowiadałam koleżance, jak było wspaniale. Mimo łamania w kościach i podwyższonej temperatury, byłam dzielna, wytrzymałam 3 godziny miejscami marszobiegu. Opowiadałam jak małej się podobało, jak tymi swoimi błękitnymi oczyskami pochłaniała wszystko, nie mogąc uwierzyć, że to się rusza.Ba! Nie tylko się rusza ale i wydaje dźwięki. Opowiadałam, że nie było mowy, żeby mała wsiadła do wózka, sama dzielnie robiła kilometry biegając alejkami do kolejnych zwierzaków, z wielkim okrzykiem radości, artykułowanym aktualnie "Oooo". Widziałam, jak na twarzy mojej koleżanki rysowało się rozbawienie, aż w końcu nie wytrzymała i  powiedziała do mnie "Nie wiedziałam, że nasze Zoo może być aż tak absorbujące, wytłumacz mi, co można robić w białostockim zoo 3 godziny". Można na przykład przejść je mrówczym krokiem ze 30 razy i to wtedy zajmie 3 godziny. Chociaż na całe szczęście dla zwierzaków, a i dla oczu i nosa zwiedzających nasze zoo zmienia się. Nowy wybieg dla Grzesia (niedźwiedzia brunatnego) w porównaniu do dawnego to teraz luksusowa willa z basenem :)



Ja jednak nie dodałam na początku, że to była wycieczka do warszawskiego zoo. Od dawna zaplanowana, wiec, gdy w czwartek wieczorem zaczęło mnie łamać w kościach w ruch poszła aspiryna, bielizna termalna i jedno nocna kuracja stawiająca na nogi, żeby nie zepsuć rodzinnych planów. Rano wstaliśmy, ja w mojej opinii w stanie zdatnym do użycie, Luśka podekscytowana i szczebiotająca, P. gotowy jechać beze mnie (gdyż on w moim stanie pewnie traktowałby się już antybiotykiem) twierdząc, że powinnam raczej udać się do lekarza, a nie na wycieczkę. Jakoś jednak udało mi się go przekonać, żeby zabrali mnie ze sobą.
Dwie godziny i byliśmy w stolicy. Bez większego tłumu i kolejek kupiliśmy bilety i ruszyliśmy zadowoleni pokazywać w realu prawdziwe (nie malowane, nie pluszowe) zwierzęta naszej córce.


Tata dumnie czytał wszystkie nazwy i informacje o zwierzętach przekazując Lusi cenną wiedzę. Mała nie mogła się nadziwić. Cały czas było słychać jej podekscytowane "Ooo". Paluszkiem wskazywała wszystko po kolei. Jej zdziwieniu nie umknęły nawet gołębie, czy maleńkie mrówki. Wśród bujnej roślinności wypatrywała kolorowych, egzotycznych ptaków, chodziła stukając ciężko nogami jak słoń, widząc małpy głośno krzyczała "u u u" (dźwiękonaśladownictwo mamy nie poszło w las). U goryli jako pierwsza zobaczyła w klatce piłkę mówiąc "baa", mówiła "ciii", gdy zobaczyła śpiącego tygrysa, a przy klatce z Irbisami (pantera śnieżna) bez większego zdziwienia powiedział "am", gdyż była to właśnie  pora ich karmienia  zajadały się soczystym mięskiem. Mimo, że pod koniec wycieczki już ledwo ciągnęłam nogami, widząc radość na twarzy Lusieńki wiedziałam, że podjęłam dobrą decyzję by być z nimi w tym dniu. Wiem, że pewnie za jakiś czas znowu się wybierzemy, może następnym razem do innego ogrodu zoologicznego, ale kolejny pierwszy raz (a jest ich jakoś wiele odkąd córa jest z nami) w zoo z prawdziwego zdarzenia za nami.







Cena biletów 40 złotych, fascynacja i szczęście w oczach dziecka bezcenne! 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz