poniedziałek, 5 maja 2014

Dwubiegunowy początek maja


Pierwszy raz od wielu lat zdecydowaliśmy się spędzić majówkę stacjonarnie. Zawsze były rowery, mazury, czy inne dalsze, bądź bliższe wycieczki.
Nawet w tamtym roku, pierwsza w życiu Lusi majówka była pod żaglami. Tym razem bez ciśnienia, bez bliżej określonych planów, powodowani chęcią spędzenia cudownych rodzinnych chwil, tylko we troje (rodzina i najbliżsi w rozjazdach albo pochorowani) zostaliśmy w Białymstoku.
Wabieni cudownym ogrodem dziadków, ciszą i spokojem dookoła, chcieliśmy zwolnić tempa, przybliżyć dziecku naturę, wspólnie odkrywać ciekawe rzeczy.


Już od początku tamtego tygodnia marzyłam o chwili, w której usiądę na tarasie, w towarzystwie P., z zaległą lektura w ręku, leniwie sącząc białe wino z wodą gazowaną, wystawiając twarz do słońca, co chwila przez słoneczne okulary zerkając na córuchnę, która beztrosko będzie biegała po ogrodzie za psem, wąchając babcine kwiatki i zrywając soczystą zieloną trawkę.


A miało być tak pięknie...
Oj ja naiwna wierzyłam, że moje dziecko już się przekonało do Floreczki! Toż to pies nad psami, najmądrzejszy jakiego znam, łagodny, cierpliwy, posłuszny, a że dużych gabarytów, no to cóż poradzisz?
A i tak jak na wilczura jest dość drobna, bo w końcu nie rodowodowa, tylko znajda (może temu taka oddana?).


Lusia przyjęła taktykę chcę ale się boje, boje się, ale jednak chcę  i tak do znudzenia.
Jako, że cierpliwa jestem pierwsze 1000 razy było dla mnie lajtowe. Cierpliwie trwałam przy mym dziecku, tłumacząc, pokazując, że piesek grzeczny, że nic nie zrobi, że można pogłaskać. Kiedy po raz 1001 córa ciągnęła mnie ze sobą, prowadziła na podwórko i cmokała na psa (co wiązało się z tym, że ta jeszcze bardziej cierpliwa psica, odrywała się od tego, co aktualnie robiła i przybiegała do wołającego ją człeka) i za chwilę, gdy Florcia była już blisko niej, Lusia spinała się w sobie, bliska płaczu, prawie gryzła palce, wskakiwała mi na ręce.



Musiałam wziąć głęboki oddech. Do akcji wkraczał tato, ze świeżą energią i od nowa, wałkowanie jaki to piesek mądry, grzeczny, że nie trzeba się go bać. Scenariusz powtarzał się: cmok, cmok (opanowała to do perfekcji)  i sruu na ręce. Nic nie szło zrobić.  I już, już  mieliśmy nadzieję, że się przełamała, zebrała się w sobie i  dotknęła paluszkiem ucha psa. A ile było przy tym radości! Na nieszczęście nasze, Lusi a i pewnie suni, wymyśliliśmy, że jedziemy na rowery.
Byłam pewna, że po powrocie mała odważniej podejdzie do psa. A gdzie tam! Tylko tym razem było mama ooo i pokazywała na swoje uszko, mówiąc nam tym samym, że chce głaskać psa po uchu.
Echh zamienił stryjek siekierkę na kijek...
I tak przez pierwsze dwa dni. O leniwym siedzeniu przy lampce wina mogłam zapomnieć.



Miło było, ale wreszcie się skończyło. Dosyć było tych napięć i stresów. Dodatkowo atmosferę podkręcał Ryszard (ten znowu olbrzymi jak na kota), który wyskakiwał nie wiadomo skąd i nie wiadomo z czym (czy to ptak, czy mysz), przyprawiając mnie o zawrót głowy.
Przekraczając próg naszego mieszkania, w głowie huczało wszędzie dobrze, ale... Doskonale w naszą sytuację wpasowało się to przysłowie.
Dziecko zniknęło w zabawkach, zadowolone przybiegało, co chwilę pokazując, jakie to skarby odkryło w tak dawno nie widzianym pokoju, a ja mogłam wreszcie usiąść w ulubionym  fotelu, z upragnioną książką w jednej ręce i mocną, zieloną herbatą w drugiej.
Pozostałe dwa dni majówki minęły nam w mniej stresującej atmosferze, leniwie, rodzinnie tak jak powinno być.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz