wtorek, 4 lutego 2014

Pierwsze koty za płoty...


...czyli maluch w teatrze.

Gdy tylko w ofercie Białostockiego Teatru Lalek znowu pojawił się Pan Brzuchatek w reżyserii Ryszarda Dolińskiego, od razu pobiegłam po bilety. Pobiegłam, kupiłam (chociaż nie było łatwo,  bo rozchodzą się jak ciepłe bułeczki) i uradowana w podskokach wróciłam do domu.  

A tam zmroziło mnie trochę, gdy zobaczyłam Luśkę, ćwiczącą akrobacje wyczynowe (nie wiem jak nazwać stawanie na głowie na dywanie, a następnie bieg z przeszkodami i usilne wdrapywanie się na parapet, kombinując przy tym niemiłosiernie, jak tu wyżej i wyżej, żeby do okna się dostać i zobaczyć, czy Pan z rurką przyszedł już na budowę)  i jakoś uśmiech z twarzy zszedł mi tak szybko, jak się na niej pojawił. W głowie zapaliła się czerwona, ostrzegawcza lampka. Czternastomiesięczne bobo (które nie chodzi tylko biega) na spektaklu w teatrze... Nie no myślę falstart, jak nic, dzieciaka zrażę do sztuki i kropka. Przecież ona nawet nie ogląda bajek w TV, jedynie UKI w telefonie (i to chyba tylko dlatego, że w telefonie) kilka razy miał to szczęście, że został obejrzany przez Szanowną pawie do końca.

Pana Brzuchatka, tego krągłego jegomościa, który zgubił gdzieś apetyt, miałam przyjemność poznać dwa lata temu z moimi przedszkolakami. Tylko jakoś zapomniałam, że to były trzylatki... wtedy wydawały się niegotowe do wyruszenia w wielki świat (czytaj poza bramy przedszkola) na spotkanie ze sztuką. Takie to małe było, nieporadne się wydawało, ledwo co do przedszkola przyszło, a tu wyprawa. Poważna, bo do TEATRU. 

Teraz patrząc na Lusię, przedszkolaki w tamtym czasie jawią mi się jako "starzy wyjadacze", dzieci trzyletnie w końcu! Doświadczone. Potrafiły przecież wysłuchać opowiadania, albo przez 20 minut obejrzeć  bajkę na mini kinie. Także zakasałam rękawy i "na warsztat" poszło przygotowanie czternastomiesięcznego człowieka na spotkanie z teatrem.
Otuchy dodawał mi fakt, że spektakl jest rzeczywiście dedykowany do najmłodszego widza (od roku do 4lat), zamiast rzędu krzeseł, kolorowe poduszki, zamiast ciemnej sali i jedynie podświetlonej sceny całe pomieszczenie wypełniało światło.

W ramach przygotowań do wielkiego wyjścia postanowiliśmy z PG zrobić  inscenizacje, mini teatr. Były własnoręcznie robione bilety, które sprzedawała babcia, następnie córa dawała dziadkowi do sprawdzenia, czy na pewno na dobrą sztukę bilet kupiony, mama przebrana, tata przebrany, stroje, rekwizyty, muzyka... się działo. 


Akurat przyzwyczajenie do siedzenia na poduszce, to był najłatwiejszy element, Lusia stołeczek robi sobie ze wszystkiego (nocnik, wiaderko od sortera, skrzynka na klocki, piesek na kółkach, długo by wymieniać).


I nadszedł TEN wielki dzień. Wszystko od rana ustawione pod Brzuchatka. Obiad, drzemka, spacer. Wyspani, najedzeni ruszamy. Przed wejściem na salę, wszystko fajnie, dużo dzieci (nawet są młodsze od naszej). Luśka zaciekawiona, czym prędzej zmieniamy buty na kapcie, rodzice zostają w skarpetach. PG się nie spodziewał tych skarpet (zapomniałam mu wspomnieć) i z ulgą stwierdził, że ma czarne, a nie te w paski z czerwonymi palcami. Czekamy, minuty się dłużą, mała się niecierpliwi. W końcu wychodzą po nas Małgosia i Zbyszek i zapraszają do wspólnej zabawy. Mała trochę sztywnieje. Wchodzimy na salę. Jest super są poduchy. Mościmy się. 
Aktorzy wskakują na scenę, zaczyna się iiiii Lusia w bek. Na nogi i do wyjścia się kieruje. Myślę falstart. Po co to było? Zaczynam cichać, uspokajać, tłumaczyć, odwracać uwagę... i nagle BACH, aktorzy na scenie zaczynają trzaskać drzwiczkami domku, to zwróciło uwagę Lusi (musiała sobie pomyśleć bratnia z nich dusza, ja też to uwielbiam, trzaskam jeszcze mocniej jak widzę, jak mama z impetem rusza, by mnie zabrać od kuchennych szafek). Od tego momentu siedziała jak zaczarowana. Oczywiście wszczepiona we mnie i obowiązkowo co chwilę musiała się odwrócić, by upewnić się, że tato nigdzie nie poszedł. Przeżywała każdą minutę tego, co się działo na scenie, razem z innymi dziećmi zaglądała do piwnicy, biła brawo, tańczyła, robiła papa. Nie powiem, zapłakała jeszcze raz, jak pająk ze świecącymi oczami leciał w nasza stronę, by za chwilę śmiać się głośno jak Zbyszek zaczął chrapać i spadł ze sceny.


Patrzyłam na moją córkę, jak z wypiekami na twarzy przeżywa, to co się dzieje na scenie. Nie chodziło o to, by zrozumiała, by wyciągnęła morał, czy czegoś się nauczyła, przecież to sztuka kierowana do najmłodszych widzów, nie ma głębszego przesłania. Chodziło o to, by poczuła ten klimat, ten kontakt z drugim człowiekiem, kontakt z muzyką, barwą, ruchem, a także z publicznością,  czyli ze swoimi prawie rówieśnikami. 

Pozytywne doświadczenie...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz