Pogoda nas nie rozpieszcza, w szczególności tyczy się to weekendów.
Kiedyś owszem, gdy za oknem lało, miło było spędzić leniwie dzień pod
kocykiem, wtulając się w ramię P. z lubionym serialem lub książką. Stukający o
parapet deszcz wydawał się nawet relaksujący.
Inaczej sprawa wygląda, gdy ma się w domu 1,5 letnie dziecko,
pełne energii i gdzieś ją trzeba spożytkować. Sobota i niedziela należą do
Luśki. Staram się ten czas wykorzystać najlepiej jak się da, wynagradzając jej
tym samym naszą nieobecność w ciągu tygodnia. Wiem, że jest pod najlepszą, bo
babciną i dziadkową opieką, więc raczej te rodzinne weekendy są dla mnie
rekompensatą za stracone chwile w ciągu tygodnia.
Łatwiej jest coś, zorganizować, gdy pogoda dopisuje. Nawet
nie trzeba wyjeżdżać za miasto, żeby miło spędzić dzień. (Ogród Branickich
wiosną zachwyca, Planty, czy plac zabaw w parku, dla małego
odkrywcy-rewelacja). Spędzanie czasu na świeżym powietrzu umożliwia dziecku
poznawanie świata wszystkimi zmysłami. Podczas spaceru maluch wsłuchuje się w
otaczające dźwięki, przygląda się wszystkiemu, co go otacza, dotyka (a nie
rzadko i smakuje) różnych powierzchni. To, wszystko buduje jego wiedzę i bagaż
doświadczeń.
Jednak, gdy za oknem deszcz, uniemożliwiający odkrywanie
świata na zewnątrz, trzeba się zorganizować i zaproponować coś, co zaciekawi,
nauczy, a przy okazji przyniesie dużo dobrej zabawy.
Jakiś czas temu gościły u nas zabawy „na mokro”. Najpierw zatopienie w misce z wodą kolorowego
makaronu, następnie łowienie go rękoma i przekładanie do koszyczka, kubeczka.
Oczywiście nie obyło się bez degustacji namoczonego makaronu.
Następnie żeby trochę skomplikować i pobudzić do pracy małe
paluszki wsypałam drobną soczewicę. Ruchy były jeszcze bardziej precyzyjne, nie
tyle, co w wyławianiu, a w zdejmowaniu przyklejonych ziaren do palców. Sprzyjało to kontrolowaniu drobnych mięśni
dłoni, ćwiczeniu precyzyjnych ruchów palców (tak niezbędnych później przy
pisaniu).
Bańki mydlane robione przez słomkę (początkowo w wykonaniu
mamy, bo mała miała odruch siorbania a nie dmuchania, po wielu próbach i opiciu
się wodą z płynem do kąpieli, udało się i jej wypuścić bańki), które wylewały
się z kubeczka sprawiły, że piskom i okrzykom zadowolenia nie było końca.
Wiele radości sprawiła jej ta zabawa, pochłonęło
nas to na długo. Musiałyśmy przerwać mokrą
robotę, gdy łazienka zaczęła pływać.
W ostatni deszczowy weekend królowała u nas domowej roboty,
ciastolina. Jeszcze będąc w ciąży, szperając w internecie, trafiłam na strony z
przepisami na domową ciastolinę, wiedziałam, że kiedyś będę chciała ja zrobić
dla mojego dziecka. Odświeżyłam pamięć, zakasałam rękawy i metodą prób i błędów
zajęłam się produkcją. Kilka prototypów wylądowało w koszu, bo to konsystencja
nie ta, a to barwnik źle się rozprowadził, czy jeszcze coś. W końcu wyszła.
Aksamitna, plastyczna, sprężysta, pachnąca. A co najfajniejsze z naturalnych składników (mąka, woda, sól, olej roślinny, proszek do pieczenia, odrobina
oliwki dziecięcej lub zapachu do ciast, barwniki).
Zachwyciła nie tylko córę,
ale i tatę, który lepił jej ulubione zwierzątka. Zabawa z ciastoliną
doskonale wypełniła sobotnie, deszczowe popołudnie, a przy tym w przyjemny
sposób trenowała sprawność rąk i kształtowała wyobraźnię przestrzenną Lusi.
Ilu rodziców, tyle sposobów na urzekanie pogody. Może ktoś będzie się chciał podzielić swoim pomysłem na deszczowe dni z maluchem... ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz